2 lipca ogłosiliśmy konkurs na historię pod hasłem “Moja droga do wegetarianizmu”. Otrzymaliśmy kilkadziesiąt naprawdę interesujących, różnorodnych historii, z których wyłaniał się obraz wrażliwych i myślących ludzi. Przyznajemy, że wszystkie prace zrobiły na nas duże wrażenie. W niektórych odnajdowaliśmy swoje własne kroki, inne zaskakiwały nas zupełnie innym szlakiem prowadzącym do tego samego celu. Trudno było wybrać nam zwycięskie prace, bo poziom był naprawdę wyrównany. Zdecydowaliśmy o wyróżnieniu prac Marty Goseckiej, Dagmary Pietrzak oraz Michała Kossakowskiego. Laureaci otrzymali egzemplarz książki widocznej poniżej.

Dzisiaj prezentujemy Wam pracę Marty Goseckiej:

Liceum.

Postanawiam zostać wegetarianką. Nie mam pojęcia o wegetarianizmie. O istnieniu weganizmu nie słyszałam. Postanawiam z dnia na dzień przestać jeść mięso. Rodzice niezadowoleni. Nie czytam na ten temat, nie znajduję, czy może nie szukam literatury o wegetarianizmie. Kotleta zastępuje mi żółty ser. Jem więcej surówek. Rodzice przekonują mnie, że wegetarianizm to niejedzenie czerwonego mięsa, mama częściej kupuje ryby i filety z kurczaka. Kapituluję po kilku miesiącach.

Studia.

Mięso jem rzadko. Nie jestem miłośniczką kiełbas, szynek, zrazów, kotletów. Moje studenckie jedzenie jest raczej jarskie, oparte w dużej mierze na nabiale i owocach. Nie mam pojęcia o chowie zwierząt. Nie interesuję się tym, przygarniam kundelka. Jadę do koleżanki na wieś.

Żali się, że krowy nie mają już imion, Unia kazała im nadać numery. Koleżanka ma kilka krów mlecznych. Wizyta w oborze – ciemno, ciepło, zapach siana i krowiego oddechu. Przez maleńkie okienko w ścianie obory pada promyk światła na liżącą cielaka krowę. Wychodzimy, to zbyt intymne, by przeszkadzać.

Potem.

W „Wyborczej” czytam o chowie klatkowym. Zaczynam zwracać uwagę na pieczątki na jajkach. Nawet na wychowawczym, kiedy z kasą krucho, staram się kupować w sklepie reklamującym się, że sprzedaje żywność od szczęśliwych krówek i kurek. Coraz częściej, kupując mięso, zauważam złamane kostki w udkach kurczaka, sine wylewy pod skórą kury na rosół. Studiuję „mapę świni” w mięsnym, odchodzę z pustym koszykiem. Schab przestaje być kawałkiem mięsa, staje się konkretnym fragmentem ciała żywego zwierzęcia z różowym ryjem. Zaczynam gotować kasze. Warzywa. Różne konfiguracje warzyw i kasz.

Era Facebooka.

Moc Internetu jest wielka. Młodsi, dużo młodsi ode mnie, moi licealiści, którzy teraz władają angielskim lepiej od ojczystego języka, którzy mają dostęp do informacji, pokazują mi świat przemysłu produktów odzwierzęcych. Potem zaczynam szukać sama, czytać, oglądać. Najczęściej samotnie, potem płaczę, nie mogę spać. Mówię mężowi, że powoli odejdziemy od mięsa. Ok, przecież jemy go niewiele. Czuję, że mam wsparcie.

Go Vegan!

Decyzję podejmuję z dnia na dzień. Wchodzę w program „Zostań Wege na 30 dni”. Rodzina wszystkożerców skazana na wegańskie jedzenie od teraz. Chyba żartujesz!

Dużo czytam, wydaje mi się, że ze wszystkim sobie poradzę. Tak nie jest. Po pierwsze: pierwsze dwa tygodnia chodzę chora. Organizm się oczyszcza – bardzo dosłownie. Jestem słaba. Pierwsze mleko z ryżu w ogóle mi nie wychodzi. Jest papierowe i jakieś takie niemleczne. Po drugie: mam doła w hipermarkecie. Zrzucam robienie zakupów na nadal wszystkożerną rodzinę. Chcecie pić mleko, jeść mięso – kupujcie je sami. Po trzecie, jadę do mamy. Mamo, jestem weganką. To chyba brzmi lepiej, niż mam raka, zmieniłam wiarę, orientację seksualną? A jednak jadę do mamy, schowawszy do walizki pastę z soczewicy i wegański twarożek z migdałów. I mam lęki i obawy, że czeka mnie wykład na temat zdrowego odżywiania i nieracjonalnego zachowania. Jeszcze w moim wieku. Zostać weganką w okresie młodzieńczego buntu i naporu to całkiem do przyjęcia. Ale przed czterdziestką? Matka dzieciom? Poważna pani nauczycielka? W głowie się nie mieści. Ale ona jest dla mnie wsparciem. Przynajmniej się stara. Kiedy wyjeżdżam, prosi o rozwagę, zrobienie badań. Zjedz chociaż jajko ze wsi, mówi. Kiwam głową. Wie, że nie zjem.

30.07.2014